22 sierpnia 2015

1. Ariadna leci do Grecji

(fragment rozdziału)


Nie umarłam. To już było spore osiągnięcie.
Naprawdę nie zdziwiłoby mnie, gdyby podczas mojej pierwszej, dość nerwowej podróży samolotem mewa wkręciła się w silnik, niestabilny psychicznie pilot skierowałby maszynę prosto do morza albo nastąpiłaby jakaś inna, kompletnie nieprzewidywalna awaria, w wyniku której zginęliby wszyscy na pokładzie. Jasne, byłoby mi trochę szkoda (chociaż na pewno mniej niż jeszcze kilka tygodni wcześniej) ale nie byłabym wcale zaskoczona. Ostatecznie w moim życiu wydarzyło się ostatnio tyle złego, że taka katastrofa byłaby idealnym zwieńczeniem tej kupki gruzów, w które zamieniły się moje misterne plany.
Nie dość więc, że denerwowałam się, zajmując miejsce pod oknem w klasie ekonomicznej, obok jakiejś starszej, dosyć korpulentnej pani – w końcu to była moja pierwsza podróż samolotem – to jeszcze melodramatycznie wyobrażałam sobie, co powiedzieliby moi znajomi, gdybym zginęła w tej wyimaginowanej katastrofie. W zasadzie lepiej teraz niż za parę miesięcy, kiedy wszyscy zdążyliby się już dowiedzieć, jak bardzo życie wybuchło mi w twarz. Taka zdolna, tak dobrze się zapowiadająca! Że też ta okropna katastrofa musiała nam ją zabrać tak wcześnie! Przynajmniej tyle dobrego, że zrehabilitowałabym się po śmierci. I Robertowi na pewno byłoby głupio. Może nawet doszedłby do wniosku, że nadal bym żyła, gdyby nie zrobił mi takiego okropnego świństwa.
Na etapie startu doszłam więc do wniosku, że katastrofa wcale nie zrobiłaby mi tak źle. No owszem, zginęłabym, ale przynajmniej zanim wszyscy dowiedzieliby się, jak wielką byłam porażką. Dopiero potem to mnie zrobiło się głupio. W końcu oprócz mnie na pokładzie samolotu znajdowało się jakieś sto pięćdziesiąt osób. Nie zaryzykowałabym przecież ich życia dla własnej wygody. To byłoby skrajne samolubstwo.
Po nieco ponad trzech godzinach przekonałam się jednak, że moje dywagacje były bezzasadne. Przeżyliśmy. Chociaż trzymałam się w niepewności, póki koła samolotu nie dotknęły pasa startowego na lotnisku w Chanii. A nawet potem czekałam jeszcze z duszą na ramieniu, póki piloci nie wyłączyli silników. W zasadzie dopiero kiedy pozwolili nam odpiąć pasy, odetchnęłam z ulgą.
Nie znosiłam, gdy nie panowałam nad sytuacją. A lecąc w charakterze pasażerki samolotem dokładnie tak się czułam. Że w razie czego nie byłabym w stanie zrobić nic. Ponieważ zaś doskonale komponowało się to aktualnie z całą resztą mojego rozpieprzonego życia, mimo pewnego poczucia wewnętrznej harmonii było mi z tym jeszcze gorzej. Po tej pierwszej podróży doszłam więc do wniosku, że samolot nie był moim ulubionym środkiem lokomocji. Znacznie bardziej wolałam jeździć samochodem.
Nie miałam siły pchać się do wyjścia, rzucać na ułożony na półce nad głowami bagaż podręczny ani entuzjastycznie komentować rozciągającego się na zewnątrz samolotu krajobrazu. Nie zwróciłam uwagi nawet na typowo polaczkowe wiwaty po wylądowaniu. Tylko moja nacja mogła w taki sposób nagradzać pilotów za prawidłowe wykonanie ich pracy, to fakt. Ciągle jednak myślałam tylko o tym, gdzie się znalazłam. I po co.
A właściwie z jak wielkiego braku celu.
Zawsze chciałam przyjechać na Kretę, to prawda. Od dawna obiecywałam Marcie, że wyrwiemy się z Robertem na krótki urlop, odwiedzimy ich, ale jakoś nigdy nie było kiedy. Ciągle albo praca, albo przygotowania do ślubu, ostatnio na nic innego nie miałam czasu. A teraz, kiedy wreszcie mogłam na Kretę przylecieć, nie czułam się tak, jakbym leciała na urlop.
Czułam się tak, jak musiał czuć się Napoleon, gdy dotarł na Elbę. Kreta była moją Elbą.
Moim zesłaniem.
Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Follow The Flame, Szablon Caffee, Prettysmilex, Amanda Seyfried, Jess Glynne.